Before the beginning - 10.09.12 - dzień zerowy wyprawy pod kryptonimem "Zakopane Party Hard Lek" rozpoczęty. Wziąłem chyba wszystko, co wydawało mi się potrzebne, a jednocześnie nie pakowałem zbędnych gratów. W szynobusie pogawędziłem z konduktorem, który opowiedział mi o regułach promocji "Połączenie w dobrej cenie" (obowiązuje tylko od miasta X do Y, stacje po drodze się nie liczą) i o tym, jak konduktorzy okradają własną firmę (sprzedając bilety za niższą cenę niż ustalona). Zasłyszałem też ciekawą rozmowę sąsiadów w pociągu:
- X przemyca z Ukrainy sterydy i inne prochy.
- Wyślemy mu pomarańcze, żeby gniły razem z nim, jak pójdzie siedzieć.
Pod wieczór zawitałem w Lublinie i jak zwykle piechotką do celu. Do K. doszedłem po niecałej godzinie marszu z plecakiem przez pół miasta - taka rozgrzewka przed polskimi Himalajami. Zamiast spać przegadaliśmy całą noc na najróżniejsze tematy. Kornat opowiadał o wyjeździe do Bułgarii i ubolewaliśmy, że mnie tam nie było (kasa). Popijając Modżajto zeszło na temat bezpieczeństwa Lublina - od kilku lat nie trzeba się już bać chodząc po mieście, nawet w nocy. Monitoring i oświetlenie ulic są zapewnione i w porównaniu do poprzedniej dekady jest o wiele spokojniej.
Letz go – Day I
Dwie godziny drzemki i chwila na ogarnięcie. Jakimś cudem nie spakowałem ręcznika - Kornat mię uratował pożyczając swój z domu. Ruszamy na busa z samego rańca jednocześnie dyskutując o sezonowych pożarach i odrastaniu wielkich traw przy Szeligowskiego. Witamy Wojtasa, który jakimś cudem przybył o czasie i Agnes - nową koleżankę. Wszyscy rozradowani i podekscytowani porównywaliśmy wielkość swoich plecaków (plecaków!). Zdziwienie, bo Aga zmieściła wszystko co można w małym plecaku (i o dziwo, chyba nic jej nie zabrakło) - reszta miała wielkie torby na plecy. Czas zacząć ponad 7-godzinną trasę Lublin - Zakopane. W podróży jak zawsze - śmichy, chichy i inne brechty z polewkami. Do kompanii dołączyli po drodze Glina, Krasny i Paulina.
Po dłuższej jeździe - pierwszy i ostatni półgodzinny postój w Tarnowie. Szybko na stację coby nastąpiło zwolnienie blokady i poczucie pustej komory magazynującej. We dwójkę z Kraśnikiem weszliśmy do tego samego kibelka w tym momencie. Spóźniłem się z zajęciem tronu, więc postanowiłem obdarzyć Krasnego domieszką komfortu i wyszedłem, a raczej spróbowałem wyjść z łazienki. Coś blokowało drzwi. Pchnąłem mocniej i opór ustąpił, a ja zobaczyłem leżącego na podłodze faceta, który na kucaka próbował zawiązać buta pod drzwiami do łazienki. Raczej mu się nie udało. Po najważniejszej czynności poszliśmy marszem do najbliższego sklepu i znany każdemu dialog także nas przywitał:
Ja: - Co bierzemy? Krupnik?
Krasny: - Krupnik, ale ceny nie widzę, za ile jest zeropół?
Ja: - X zł.
Ja: - Poproszę Krupnik.
Old baba - [Spoglądając wilkiem] - A dowodzik jest?
My: - [Z minami zbitych psów] - Nie ma, zostawiliśmy w autokarze.
Lecimy do Wojtasa, żeby dał dowód. Jest przy autokarze, a nam się już nie chce lecieć znowu, więc go prosimy, żeby nam kupił. Kupił i wraca ucieszony. Patrzymy, a tam 07. Zero siedem zgłoś się. To był zły pomysł, żeby pić cokolwiek w drodze – ja szybko zrezygnowałem, ale Krasny, jak to Krasny, nie dał za wygraną i wybombonił sam prawie pół butli z kieliszka zrobionego z denka od butelki. Później było widać skutki picia, bo Kraśnikowy pęcherz charakterystycznie reaguje na jakąkolwiek ilość alkoholu wprowadzoną do organizmu. Jechał teraz w dwóch pozycjach, na zmianę. Wyobraźcie sobie żabę przyklejoną do szyby (pozycja nr 1) oraz dorosłe dziecię w pozycji embrionalnej z przyszytą twarzą do tapicerki (pozycja nr 2). I teraz wyobrażamy sobie jak taka oto postać próbuje napełnić butelkę z szerokim gwintem swoimi płynami ustrojowymi. Wyobrażone? Jecie coś teraz? To życzę smacznego :D Lejący Krasny i widok napełnionej butelki był i będzie jednym z głównych elementów naszej pseudowycieczki, który na stałe zagości w naszej pamięci.
Przy okazji mojej zabawy z przelewaniem wody z butelki do butelki mającej na celu pomóc koledze w cierpieniu nastąpił niekontrolowany zwrot akcji. K. ścisnął za jedną z butelek, a jej zawartość przelała się na odzież dziewczyny siedzącej przed Krasnym, a obok mnie. Połowa odzieży zalana, a ja nie wiedziałem co powiedzieć, więc:
Ja: - [Z miną nr 37] - Może chusteczkę? Proszę, mam chusteczki.
D: - [Bezradna] - Nie, nie trzeba. Dziękuję. [Mina zbitego psa]
|
W drodze nad Morskie Oko |
Popołudniu wylądowaliśmy w Zakopanem (a nie „w Zakopanym”, jak się dowiedziałem). Szybko busem bliżej Morskiego Oka i dalej już z buta. Przed zmrokiem dotarliśmy do schroniska i tam się też zagnieździliśmy. Przyjemne ciepełko ucieszyło nasze fejsy, a część z nas nie mogła się powstrzymać przed zjedzeniem czegoś pełno mięsnego, więc wzięliśmy po schabowym. Patrząc z perspektywy bieżącego czasu i doświadczenia, zrobiliśmy to trochę niepotrzebnie, ale kto potrafi oprzeć się schabowemu?
Ciepły obiadek skwitowaliśmy góralską herbatą. Trochę nam nie wyszła, choć „trochę” to za mało powiedziane. 1/3 – Krupnik, 2/3 – bezimienna zielona herbata. Zwrot zawartości gwarantowany. Może byłoby lepiej, gdybyśmy użyli mocnego Liptona, ale jak już ją zrobiliśmy, to żal było nie wypić. Nic nie może się zmarnować. Tak nam smakowała, że byliśmy bliscy zmarnowania schabowego.
Z drugiej strony, herbatka tak postawiła na nogi i rozgrzała, że aż musieliśmy wyjść i się ochłodzić. Wyszedłem pierwszy i posiedziałem kilka minut patrząc w piękne spadające gwiazdy, ale za chwilę przybyła reszta brygady z M. wydającym odgłosy kozy. Robił to tak dobrze, że ludzie ze schroniska czasami wypatrywali wyimaginowanego zwierzaka. Nocleg zamiast za darmo, kosztował nas 39zł (!) od osoby za miejsce na podłodze. Nie mieliśmy wyjścia, więc zamówiliśmy.
Lecimy wieczorkiem skorzystać z toalet. Obok siedziała grupka starszych osób gawędzących między sobą, którzy ożywili się na widok Krasnego wychodzącego z kibelka i ruszającego do wyjścia:
Seniorzy: - Chłopcze, a ręce umyłeś po zakończonej sprawie?
K.: - [Zamyślony] - Umyłem przed.
“Almost” makes a big difference - Day II
|
Tak, to ja, z prawej. Pełna anonimowość |
Wstaliśmy dość późno, bo ok. 9. Zostawiliśmy większość rzeczy w schronisku i po śniadanku wyruszyliśmy nad Morskie Oko. Przeszliśmy od razu nad Czarny Staw, gdzie spotkaliśmy grupkę facetów, z którymi dobiliśmy targu oddając obie nasze dziewczyny za ich kanapki. Szkoda, że panie się nie zgodziły :) Nie wiedzieliśmy czy zdążymy wejść na Rysy i przejść do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów w ten sam dzień, więc przeszliśmy na drugą stronę Czarnego Stawu i zajęliśmy wyższe pozycje dogodne przy robieniu zdjęć. Razem z Krasnym i Agnes postanowiliśmy wspiąć się na Rysy, skoro już byliśmy niedaleko (3h do szczytu = „niedaleko”).
Biorąc pod uwagę późniejsze zejście z Zawratu, wejście na Rysy było stosunkowo łatwe (nie licząc ostatniej godziny drogi do szczytu, której nie doświadczyliśmy). Zaraz po zdobyciu Buli pod Rysami dostaliśmy wiadomość od Gliny o przewidywanym załamaniu pogody w ciągu kilku godzin. Wiedzieliśmy, że już zdobyć szczytu nie zdołamy, ale postanowiliśmy wejść tylko trochę wyżej i popstrykać kilka fotek.
|
Stoję na tej skale na dole i mi ściska zwieracze |
Serce nam płakało, kiedy zdawaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy tak blisko szczytu, a jednocześnie tak daleko. Przed zejściem zrobiliśmy przerwę na Buli, gdzie doświadczyliśmy pięknego widok na Morskie Oko i Czarny Staw jednocześnie. Przy wejściu na sam kraniec skały poczułem co to niepewność - widok pionowej ściany metr od siebie potrafi nieźle ścisnąć zwieracze.
Po chwili, ku naszemu zdziwieniu, dołączył do nas Maciek. Nie chciało mu się siedzieć w miejscu, więc co chwila podchodził trochę wyżej i zaliczał kolejne, coraz to fajniejsze skały - aż dotarł do naszej trójki. Razem wróciliśmy do schroniska, gdzie czekała na nas reszta brygady, wypoczęta i pełna sił. Moment przerwy na odpoczynek i ruszyliśmy czym prędzej w kierunku Doliny Pięciu Stawów z nadzieją, że zdążymy do schroniska przez zmrokiem. Podejście było dość upierdliwe, a W. straszący wszystkich turystów gniazdem os czekającym ich po drodze poprawiał nam humor w dalszej wędrówce. Niecałą godzinę przed zmierzchem zobaczyliśmy schronisko i przy okazji piękny zachód słońca za jednym ze szczytów Tatr.
|
Schronisko mieści się na prawo od kałuży, malutkie |
Wejście smoka. Gdy tylko wszedłem do schroniska, udało mi się wywrócić kufel z piwem i rozlać je po całej podłodze. Skwitowałem to tylko stwierdzeniem „Co za idiota stawia piwo na podłodze?” i „Nie chce mi się myśleć o sprzątnięciu tej kałuży.” Schabowy został tu także standardowo skonsumowany za cenę 23 złociszy. Im droższy, tym lepiej smakuje, nawet jeśli jest gorszy. Pałaszując kolację zapoznaliśmy się z kilkoma sąsiadującymi osobami - jedną z nich okazała się być studentka 5 roku medycyny w Wawie. Poopowiadała nam trochę o życiu studenta i ogólnie o medycynie, poradziła jak uczyć się anatomii, a później rozmowa zeszła na inne, najróżniejsze tematy.
Chociaż nocleg powinien był nas kosztować 20zł za miejsce na podłodze - my, biedni studenci, wkręciliśmy się w tłum i udało się przenocować za free. Przed zaśnięciem Kraśnik został natchnięty po raz kolejny na zadawanie pytań na wszelkie możliwe tematy. W końcu dostał (i dodatkowo kilka innych osób na sali) opierdol za zakłócanie ciszy nocnej.
K.: - [Szeptem, śmiejąc się] No to rozmawiajmy przez SMSy.
Opierdolejszyn: - To może jeszcze mi napisz maila, będzie zabawnie.
Przepraszam Was! - Day III
|
Prawie jak Niagara. Dobre, bo polskie :) |
Tym razem wstaliśmy wcześniej i już koło 9 byliśmy praktycznie po śniadaniu. Kilka minut po wyjściu ze schroniska zostaliśmy przywitani prysznicem full natural. Najpierw wodospad Siklawa, niby największy w Polsce, ale jednak i tak mały. Po sikawce już w trasie na Zawrat (nie jest to szczyt, jak początkowo myślałem, a przełęcz). Deszcz zacinał praktycznie z każdej strony, od wewnątrz zmoczeni potem, a po plecach wiatr smagał nas swym chłodnym biczem, szczególnie przy końcowym odcinku przed samym Zawratem. Gdyby nie pogoda, trasa byłaby raczej dość łatwa.
Wszyscy mieliśmy już dość wiatru, mocnego jak ze startującego odrzutowca i zimniejszego od ścian w piwnicy przy słoikach u babci. Po dojściu do celu, od razu zeszliśmy kilka metrów w dół, za półkę skalną, gdzie istniał już inny mikroklimat. Całą naszą siedmioosobową grupą zebraliśmy się w kupę i zaczęliśmy się ogrzewać, tak samo jak te kurczaki czy inne zwierzaki z filmów dokumentalnych. Nadszedł moment zastanowienia się, gdzie iść - Świnica > Kasprowy Wierch > Kondratowa Dolina > Schronisko czy Murowaniec > Schronisko > Zakopane > Pensjonat z miękkimi Łózkami.
Padło na trasę drugą. Myśleliśmy, że będzie łatwa, ale strome zejście w dół po łańcuchach i dodatkowy poślizg, jak po użyciu Durex Play, pokazały nam że się myliliśmy. W pewnym szczytowym momencie Kraśnik zakłócił wszechobecną ciszę krzycząc na całe gardło „PRZEPRASZAM WAS!!!”. Nie było sił na narzekanie, więc go wyśmialiśmy i ruszyliśmy dalej :D
Chwilę później natrafiliśmy na hardcorowe zejście stromo w dół po łańcuchach. Mokro i ślisko na tyle, że można było poczuć adrenalinę. Nie miałem rękawic, a schodząc z gołymi rękoma szybko bym je zapewne poranił, więc wpadłem na genialny pomysł. Założyłem skarpety, survival jak się patrzy. :)
|
Somewhere over the rainbow |
Po zejściu czekamy na dole z M. na resztę (dziękowaliśmy za to, że mamy długie nogi), patrzymy, a tu leci sobie karimata Wojtka. Biedactwo. Nie dość, że miał przemoczone dresy nieortalionowe, schodził w adidasach i jest chudy, to jeszcze ta nieszczęsna karimata :D Taką mieliśmy radochę z W., a chwilę potem sam sobie narobiłem troski. Prowadziłem (A jak! Taki ze mnie doświadczony „górnik”!) - było ślisko i trzeba było baardzo uważać gdzie się kładzie swoją girę. No i po chwili kamień mnie uderzył w biodro i rozciął rękę. Prawie tak jak kiedy idzie pijak po ulicy i marudzi, że pobił go niejaki „chodnik”. Trochę krwi było, a jak na ironię to z całej grupy medycznej tylko M. miał apteczkę i mnie opatrzył (kochany jest <3) Zimno było, więc założyłem sobie kilka par skarpet na mojego kikuta (rękę!) i tak powstała pacynka.
Po obejściu wody Prawie_Jak_Gopło doszliśmy do schroniska Murowaniec, gdzie znów zjedliśmy schabowego (krasny chleb nie nadawał się już za bardzo do spożycia) i trochę podkradliśmy ciepełka z kaloryferów, które jednak były zimne. Schronisko burżujskie -„Tu płacimy za wrzątek”. Postanowiliśmy nie nocować (biedni z nas studenci), bo tu już nie udałoby się wyrwać nocki za darmo. Szybko ruszyliśmy do Kuźnic - droga była bardzo przyjemna i momentami nawet biegliśmy, bo było wygodniej. Od cywilizacji do naszego celu wiodła już droga oświetlona, asfaltowa i równa - cieszyliśmy się jak nie wiem („Oooo jak róównooo”, „Nie czuję kamieni, jeeee”, „Patrzcie, tu jest równo, haha”).
|
Zejście do Kuźnic, tak sobie biegaliśmy prawie |
Zakopane. Szukamy dla nas dachu nad głową, aż w końcu M. znalazł miejsce, które zna. Jak tylko wszedł zapytać się o szczegóły, w całym mieście padł prąd. Wszyscy drżą przed Maciejem i jak łazi po pensjonatach szukając ofiar, zabezpieczają się wyłączając prąd i utrudniają mu żerowanie na niewinnych. Ekim wytargował cenę 22zł od os. za specjalny pokój 5-os. dla 7 osób - powiedział, że był tu kiedyś na zielonej szkole, a starsza pani od razu miała kisiel w majtkach i spuściła z ceny :)
Póki mieliśmy jeszcze trochę siły, razem z Krasnym poszedłem do sklepu po cokolwiek. Piwo też było, a przy płaceniu pani kasa popatrzyła na nas takim wzrokiem, że poczułem się młodszy o dekadę. Zapytaliśmy też o numer na jakąś pizzerię, a facetka od razu wyrecytowała z pamięci. o_O O_o Napisała nam nr na paragonie, a my skacząc z radości cieszyliśmy się, że dostaliśmy numer od ekspedientki. Pizzę szybko zamówiliśmy (K.: „Dzień dobry. Jest pizza? To poproszę pizzę.”), ale całej nie zjedliśmy, bo dzieciowa brygada padła ze zmęczenia.
There's no place like bed - Day IV
Tak nam się fajnie spało. Wstaliśmy o 9, ogarnęliśmy się, zjedliśmy pizzę do końca i już chcieliśmy zaraz iść na miasto. Wyszło na to, że znowu wszyscy padli i spaliśmy jeszcze 4 godziny. Konrad tak chrapał, że aż rozbawił robotników pracujących za oknem. Nas też, kiedy się zbudził i zapytał „Kto tak chrapie?”. Ostatecznie już postanowiliśmy wyjść i pozwiedzać Krupówki. Darmowe bułki od Sfinksa są bardzo dobre. Młody dzwonił i prosił, abym zakupił mu jakąś pamiątkę, więc załatwiłem pejcz z napisem „Na lenia”.
Połaziliśmy trochę po całym mieście, Kraśnik prowadził, ale w sumie to sam nie wiedział do końca gdzie idzie. Przywitaliśmy targowisko przy wejściu na Gubałówkę - najlepsze noże ceramiczne za 100zł od Rumuna, przecież zawsze takie chciałem, ta jakość i cena - nic tylko brać. Znaleźliśmy też Rysy. Skoro gór nie zdobyliśmy, to chociaż piwo. Kraśnik wypił i wyrzucił, a miało być na słit focię.
Z resztą wróciliśmy do pensjonatu, ale ja z Kraśnikiem i Konradem postanowiliśmy pójść do McDonalda i po kolejne Rysy. Na Krupówkach udawaliśmy (udawaliśmy?) bandę idiotów, ja z kikutem niepełnosprytne dziecko, Krasny jako opiekun, a Konrad się nas wstydził i maszerował daleko przed nami, że niby nas nie zna. Posłuchaliśmy Ivana (czy coś jakoś podobnie się nazywał, ten z „Must be the music”), który śpiewał Lunatyków Dżemu - jego cover całkiem nieźle brzmiał. Nadłożyliśmy ponad pół godziny drogi, żeby kupić to piwo. Jest. Jedno, ostatnia puszka. Wracamy, pijąc po drodze. Kraśnikowy pęcherz oczywiście odzywał się regularnie co kilka minut (w sumie grubo ponad 5 razy). Przechodzimy obok jakiegoś lasku, patrzę na Krasnego, a on kończy piwo. Wypił. Zamachnął się. Wyrzucił w las.
Ja: - Co Ty robisz?!!?
K.: - O kuuurrrwwaaa (tak tak, bez cenzury!). Sorryyyyyyy, taki odruch bezwarunkowy.
Wracaliśmy już ospali do domu, powkręcaliśmy przez telefon resztę, że się zgubiliśmy. Konrad nie chciał nas znać i pierwszy doszedł do „domu”. Wchodzimy, a drzwi do pokoju zamknięte. Da’fuck? Nie mogliśmy wejść, a wiedzieliśmy, że nie poszli nas szukać (nieee, tacy dobrzy nie są :D), tylko teraz nas wkręcają. Zjadłem z K. po BigMac’u i poszliśmy szukać jakiejś młodzieży w okolicznych pensjonatach, bo przecież nie będziemy leżeć pod drzwiami. Poznaliśmy za to kilku Ślązaków i dowiedzieliśmy się m.in., że jesteśmy „gorole”. Spotkaliśmy też panią z Zielonej Góry pracującą w kolei, która postawiła nam Żubra i zrobiła sobie z nami pamiątkową fotkę. Ale młodzieży żadnej nie było.
W końcu dopchaliśmy się do naszego pokoju. Krasny był taki zmęczony, że po chwili zapadł w pijaczy sen. Oczywiście, jako wspaniali koledzy, wykorzystaliśmy chwilę, żeby mu pomóc. Na przykład uzupełnić jego niedobory magnezu, pomijając to, że był w postaci tabletki plusza. Trochę popluł, się powiercił i dostał chomikiem z Maka w czoło. Został też nagrany, ale grunt, że na drugi dzień było już mu lepiej :))
Hity wyjazdu to
Maaaajoooorkaaa i
Eeeerooodiiiiscoooo.
Mamma, I’m back! - Day V
Wyjazd o 6:30 i znów pół dnia drogi. Tym razem Krasny trzymał, co trzymać powinien. Poznaliśmy „Sztywnego” (kto wie, skąd taka ksywa :P) i Jakuba. Ten drugi hasał po busie z kolczykiem od Luftwaffe, co przyprawiało nas o ogólną poprawę humorów. Ostatecznie, zmęczony i strasznie głodny, doszedłem do mojej Alabamy. Błagam mamuśkę, żeby zrobiła mi coś do jedzenia. Coś, czym się najem, schabowy najlepiej. A mama na to:
- Zjedz sobie zupkę.
Najdłuższy wpis, uff, dłuższych raczej nie będzie :))