Jest taki dzień, do którego moje nastawienie, podobnie jak innych studentów, zmienia się z biegiem czasu. To sobota, w społeczeństwie zaliczana do tak zwanego weekendu. Dzień, który ma swoje miejsce zaraz po piątkowym wieczorze, po wieczorze szczególnym (każdy wie dlaczego). Kolejno już niedziela i po mgnieniu oka poniedziałek, czyli prawie wszystko od nowa. W poniedziałek pierwsze w tygodniu zajęcia, natomiast w dzień kościelny - wstęp naukowy do nadchodzącego tygodnia.
Sobota od samego początku była dniem, w którym nadrabiało się zaległości w spaniu i wypoczęciu po piątkowych imprezach. Pobudka koło południa bądź później, zaraz po niej śniadanie, prysznic i ponownie nauka. Zawsze zaplanowałem sobie coś do przeczytania, zrozumienia, zapamiętania i zawsze próbowałem to robić. Jednak wiadomo, że "próbowałem" nie równa się "dokonałem". Nauka zawsze szła mizernie i ociężale w ten magiczny dzień.
Teraz jest inaczej. Teraz nie ma już nauki w sobotę. Nadszedł koniec złudzeń i zdałem sobie sprawę, że nic z sobotniej edukacji nie wychodziło, nie wychodzi, i myśląc perspektywistycznie w przyszłość - nie wyjdzie. Zamiast tego warto ten dzień spędzić inaczej, a będąc szczerym ze sobą medycynę odsunąć na dalszy plan.
Jak? Mam kilka pomysłów, część już obecnych jako rutynowe, kilka wdrażam w nawyki, a inne jeszcze są w strefie planowania. Opiszę je, kiedy początkowy zapał minie, a ja nadal będę ochoczo do nich podchodził. Jakie? Przykładowo - siatkówka, taniec, kucharzenie, zakupy, wylegiwanie się, trening, zwiedzanie i inne.
Czas pokaże, ale wiem, że sobota pozostanie inna niż wszystkie pozostałe dni, w których króluje Święta Trójca - anatomia, fizjologia, biochemia. W sobotę króluje Fantastyczna Czwórka: "rozwój społeczno-kulturowy", nieróbstwo naukowe i leżakowanie. A, no i jedzenie :)