Nie piję kawy i w sumie wypiłem nie więcej niż jeden jej kubek w całym moim życiu. Herbatki natomiast zwykłem wchłaniać dość dużo. Kiedyś przynajmniej dwie dziennie, a ostatnio herbatę piję dość rzadko. U siebie nie robie tego prawie nigdy i wychodzi na to, że tylko podczas śniadań u Pauli razem sobie wypijemy. Energetyki to natomiast bardzo odległa przeszłość. Nie wiem jak można się faszerować litrami bipałerów z kilogramami cukru i spać spokojnie. Nie polecam nikomu.
Co do rodzaju herbaty - dawno już zmieniłem Liptony i Sagi na zielony wywar. Kto by pomyślał, że będę pił nietorebkowe wytwory. Porada dla tych, którzy nie mogą się przekonać do zielonej herbatki: zaparzać nie we wrzątku, a w wodzie o temp. ok. 80 stopni; parzyć krócej niż 3 minuty, bo później robi się już gorzka i nabiera smaku "zielonej herbaty, której nikt nie lubi, bo jest gorzka i wszyscy myślą, że to jest standard wśród zielonych"; jeśli parzysz w studenckim czajniku z kilogramem minerałów na dnie psujących wrażenia z picia - zagotuj wodę w rondelku, garnku, whatever.
Przybyła sesja i pozmieniała dużo. Początkowo miałem zamiar nadal nie pić żadnych pobudzających (mniej lub bardziej) napojów. Tak się jednak złożyło, że wypróbowałem wspomaganie koncentracji czymś innym niż drzemką, więc razu pewnego wypiłem popołudniową herbatkę. Ostatecznie położyłem się spać o 2 rano i nie mogłem zasnąć przez godzinę. Normalnie kładłem się trochę po północy czując się zmęczonym i zasypiałem w czasie krótszym niż 5 minut.
W trakcie sesji nadal trochę popijałem, ale nadal bez szaleństw. Szalała za to Paula. Doszła do momentu, kiedy to podczas dnia wypijała kawę z herbatą, później kolejną herbatę, a popołudniu guaranę. Guarana to taki specyfik mocniejszy od kawy, daje potężnego kopa i nie ropuszcza się w wodzie - trzeba pochłaniać jako dodatek do jogurtu.
Teraz odwyk. Dla mnie bez problemu, za to Pauli idzie gorzej, bo ciągle popija na boku ;)
22 lutego 2014
18 lutego 2014
Trudno przyszło, łatwo poszło
Jeszcze dobrze się nie zaczęły tak bardzo wyczekiwane ferie zimowe, a już dawno jest po wszystkim, nawet przy zaliczeniu obu egzaminów w pierwszym terminie. Lubiana przeze mnie fizjologia, z której druga część nerwówki bardzo zgrabnie ulatniała się z mojej głowy oraz biochemia z całym towarzyszącym jej cierpieniem, płaczącymi dziećmi i więdnącymi kwiatami w okolicy jej katedry poszły już na szczęście "w niepamięć". Egzaminu z biochemii nie zaliczyło około 70 osób czyli całkiem nieźle sobie z nim poradziliśmy. Fizjologię w pierwszym terminie zdała zdecydowana większość. Ostatecznie z biochemii jedna osoba złapała warunek, a fizjologia aż tak bardzo nie naprzykrzyła się nikomu.
Biochemiczny test składał się ze stu pytań, zaliczony przeze mnie na 3. Pytań z kolosów czy poprzednich egzaminów nie powtórzyło się zbyt wiele, a poprawki ponoć wcale nie były łatwiejsze, więc tym bardziej cieszyłem się, że mam to już za sobą.
Ustna fizjologia była natomiast istną komedią. Wieczne wyczekiwanie przed drzwiami do korytarzyka z salami ciągle prosząc Boga i WMPS (Wielce Miłościwą Panią Sekretarkę) o spotkanie z jednym z tych bardziej ugodowych asystentów. Chyba dwie godziny czekałem z dziewczynami na dr B. lub inną osóbkę, aby tylko nie pójść do prof. L. czy dr S. Tam zaliczenie wg powszechnej opinii zależało od humoru u pani profesor lub od niczego u dra S. - bo i tak nie zdasz. Wystaliśmy tyle czasu, że postanowiliśmy iść jak tylko będzie wołanie o następne osoby. Zapytaliśmy WMPS u kogo będziemy odpowiadać - nie wiedziała. Wchodzimy i patrzymy, a tu uśmiechnięty dr S. zaprasza do sali. Jedna panna zrobiła w tył zwrot i w mgnieniu oka była już przy drzwiach do "holu". Nie było jednak odwrotu. Idziemy.
I co? Opuściłem salę z bananem na twarzy. Mam 4,5 :)
Dostałem tydzień wolnego. Razem z Paulą i moją rodzinką pojechaliśmy na narty. Do domu powróckłem z urazem skóry okolicy lędźwiowej, widocznie za dużo naoglądałem się tych wszystkich Małyszów, Stochów i Ziobrów ;) Wolne jak zawsze szybko zleciało i standardowo jak po każdym odpoczynku pomarudziliśmy, że był za krótki. To i tak dobrze, bo ostatni poprawkowicze mieli ferie półdniowe ;)
Biochemiczny test składał się ze stu pytań, zaliczony przeze mnie na 3. Pytań z kolosów czy poprzednich egzaminów nie powtórzyło się zbyt wiele, a poprawki ponoć wcale nie były łatwiejsze, więc tym bardziej cieszyłem się, że mam to już za sobą.
Ustna fizjologia była natomiast istną komedią. Wieczne wyczekiwanie przed drzwiami do korytarzyka z salami ciągle prosząc Boga i WMPS (Wielce Miłościwą Panią Sekretarkę) o spotkanie z jednym z tych bardziej ugodowych asystentów. Chyba dwie godziny czekałem z dziewczynami na dr B. lub inną osóbkę, aby tylko nie pójść do prof. L. czy dr S. Tam zaliczenie wg powszechnej opinii zależało od humoru u pani profesor lub od niczego u dra S. - bo i tak nie zdasz. Wystaliśmy tyle czasu, że postanowiliśmy iść jak tylko będzie wołanie o następne osoby. Zapytaliśmy WMPS u kogo będziemy odpowiadać - nie wiedziała. Wchodzimy i patrzymy, a tu uśmiechnięty dr S. zaprasza do sali. Jedna panna zrobiła w tył zwrot i w mgnieniu oka była już przy drzwiach do "holu". Nie było jednak odwrotu. Idziemy.
I co? Opuściłem salę z bananem na twarzy. Mam 4,5 :)
Dostałem tydzień wolnego. Razem z Paulą i moją rodzinką pojechaliśmy na narty. Do domu powróckłem z urazem skóry okolicy lędźwiowej, widocznie za dużo naoglądałem się tych wszystkich Małyszów, Stochów i Ziobrów ;) Wolne jak zawsze szybko zleciało i standardowo jak po każdym odpoczynku pomarudziliśmy, że był za krótki. To i tak dobrze, bo ostatni poprawkowicze mieli ferie półdniowe ;)